30 listopada 1995 roku zmarła dr Jadwiga Obodzińska-Król. Szpital w Malborku nosi jej imię od 15 października 2010 roku. W 29 rocznicę śmierci wspominamy naszą patronkę, twórczynię i pierwszą ordynator oddziału neonatologicznego w malborskiej lecznicy. Jak zapamiętała ją szpitalna społeczność?
Rozmaite są sposoby ujarzmienia pamięci, rozświetlenia jej w mroku. Czas pokrywa ją kurzem. Trzeba go strzepać. Można to uczynić na cmentarzu wpatrując się w migotliwe płomyki świec. Jest to taka chwila, kiedy zmarli stają się jak żywi. Dialog między nimi trwa. Nieprzypadkowo ze śmiercią wiąże się światło. Żywym śmierć kojarzy się ze smutkiem, goryczą pustki. Światło daje blask, ociepla. Płomień życia może złagodzić ziąb śmierci. Tylko żywi pamiętają i tylko oni mogą jeszcze uczynić coś dobrego, pełnego światła, ze swoim życiem. Także z życiem innych. Zwłaszcza wtedy, kiedy pamięć o ludziach niezwykłych zostanie przywołana. (…)
Znicz pierwszy zapala dr Danuta Ostrowska-Perskiewicz
Doktor bardzo lękała się o przyszłość szpitala. Chciała wiedzieć, kto będzie kontynuował jej pracę. Zaproponowała mi udział w konkursie na ordynatora oddziału noworodków, gdyż spełniałam wszystkie kryteria. Odmówiłam. Wtedy powiedziała: „Ja tak czuję, że kiedyś tu pani będzie ordynatorem”. I tak się stało, ale dopiero w 1996 roku. Czułam jej namaszczenie.
Znicz drugi zapala Teresa Szabat, pielęgniarka oddziałowa, na emeryturze
Nigdy nie bałam się iść do pracy. Wiedziałam, że nic złego mnie tu nie spotka. Pani doktor nie pozwoliła nas skrzywdzić. A sama tworzyła taką atmosferę, że chciało się pracować. Ona nadawała sens naszej pracy. Nie wykazywała dystansu do swoich pracownic z racji zajmowanego stanowiska. Uważała, że każda praca jest ważna. Wychodziła z założenia, że jak sale będą solidnie posprzątane, to będzie mniej bakterii i mniej zagrożeń życia noworodków. Niektóre z nich wymagały szczególnej sterylności.
Doktor bardzo dobrze poznałam, bo przez cały czas jej pracy w Malborku byłam jej oddziałową. Pamiętam, jak do nas przyszła. Wprowadziła ją doktor Majewska. Powiedziała do niej: „Popatrz, kochana, ile tu świateł”. Kąpałyśmy wtedy dzieci. I od tego czasu stała się dla nas światłem, ale to wiem dzisiaj. Rozmawiałyśmy o sprawach prywatnych. Opowiadała ciepło o mężu, synach. Także o cioci Marynce, którą serdecznie opiekowała się, bo była osobą samotną. Interesował ją los moich dzieci. Była normalnym człowiekiem. Po jej śmierci trudno było mi przyzwyczaić się do jej nieobecności. Gdyby doczekała tego czasu, że jej imię będzie nosił szpital, byłaby zażenowana. Jeśli miałaby na to wpływ, nie zgodziłaby się. To była skromna osoba. Zaszczyty ją nie interesowały.
Trzeci znicz zapala Bogumiła Maliczenko, pielęgniarka
Rozumiała, kiedy któraś z nas miała gorsze dni. Dyskretnie starała się pomóc. Do jej gabinetu przychodzili lekarze, stażyści. Z tymi ostatnimi długo rozmawiała. Pracowała bez fanfar, po cichu. Nie liczyła czasu.
Znicz czwarty zapala Iwona Przybylska, położna
Uczyła rodziców głaskać, przytulać dziecko. Szczególnie samotne matki, które nie chciały nowordka zabrać ze szpitala. Bywało tak, że pod jej wpływem zmieniały decyzję. Złe wiadomości o dziecku podawała rodzicom dawkami, by nie doznali szoku. Przygotowywała ich stopniowo na najgorsze. Miała w sobie dużo taktu.
Znicz piąty zapala Mirosława Dąbrowska, położna
Miała ciemne śmiejące się oczy. To był uśmiech niewymuszony. Tak zawsze reagowała na wcześniaki. Jakby chciała dodać im ciepła. Nawet przez okulary to było czuć i widać.
Znicz szósty zapala Danuta Bylicka, położna
Umiała pozyskać od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy sprzęt do lepszego funkcjonowania oddziału. Tą drogą trafiły tu: inkubatory, pompy infuzyjne, stanowiska grzewcze. Z każdego urządzenia cieszyła się jak dziecko. Od podstaw tworzyła poradnię ryzyka okołoporodowego. Obligatoryjnie powinna przyjmować przez dwie godziny raz w tygodniu. Zdarzało się, że robiła to przez cały dzień jak było takie zapotrzebowanie. Żal mi jej było, bo udzie czasem ją wykorzystywali, gdyż nie umiała odmówić. Nie wypalił jej gabinet prywatny, bo zbyt dużo ludzi leczyła za darmo. Nie była asertywna. Kiedy zdarzył się na oddziale beznadziejny przypadek i nie mogła w niczym dopomóc, zwyczajnie płakała. Z bezsilności. Natomiast umiała pięknie rozmawiać z noworodkami. Nazywała je „Słoneczkami”, „Serduszkami”. Mówiła, że są podobne do mamy albo do taty. Jak nikt inny w tym środowisku zasługuje na to, by szpital nosił jej imię. Tylko czy ten szpital zasługuje na imię „Naszej Doktor”? Chciałabym, aby kojarzył się on społeczeństwu tak pozytywnie jak doktor Król. To jest duże wyzwanie dla władz szpitala.
Znicz siódmy zapala Małgorzata Zasempa, pielęgniarka
Nie pracowałam z doktor Królową. Przyszłam na oddział dwa lata po jej śmierci. Mimo to mogę powiedzieć, że ją znałam. To nie jest wcale takie absurdalne. Zdziwiło mnie to, że nie było dnia, aby któraś z koleżanek nie przywołała pamięci tej lekarki. Często w trudnych sytuacjach zadawały sobie pytanie: „Co Doktor by zrobiła?” I wtedy wiedziały, co mają czynić. Dużo dobrego usłyszałam o jej pracy, o jej serdeczności dla całego personelu. Koleżanki wspominały, że czekały na wspólną kawę, bo wiedziały, że w jej towarzystwie smakuje ona jakoś lepiej. Nawet zazdrościłam im takiego komfortu. Dowiedziałam się od nich, że miała jasną karnację, bo któryś z synów zabrał jej pigment po porodzie, jak to ponoć określała pani doktor. Widziałam ją jako delikatną i piękną kobietę o ciemnych wyrazistych oczach. Najczęściej w wyobraźni mam taki obraz: doktor pochyla się nad inkubatorem i sobie tylko znanym językiem przemawia do małego pacjenta. To było w tej Sali. Tak. Ja znałam doktor.
Te siedem zapalonych zniczy pamięci sprawiło, że w ich blasku postać lekarki znów ożyła. Stała się cząstką teraźniejszości zebranych pan. Dla nich przeszłość nie ma rozdziału zamkniętego. Raczej stanowi otwartą księgę, z której będą czytać przyszłe pokolenia medyków. I nie tylko. Być może „późny wnuk” – pacjent szpitala – zapyta: „Kim była doktor Król?”
Przeczytaj też: Jadwiga Obodzińska-Król – patronka szpitala w Malborku
Klementyna Szadurska, pediatra na emeryturze
O tym, że dr Jadwiga Obodzińska-Król jest dobrym lekarzem, usłyszałam wcześniej z ust dr Olgi Hrynkiewicz-Kochańskiej, z którą byłam zaprzyjaźniona. Podkreślała jej zaangażowanie w pracy, solidność i serdeczność wobec pacjentów oraz personelu. Osobiście poznałyśmy się w 1978 roku, kiedy leżałam w szpitalu z powodu choroby niedokrwiennej mięśnia sercowego. Wtedy mnie odwiedziła z bombonierką i dobrym słowem. Jeszcze bardziej zbliżyłyśmy się, gdy nasze dzieci, Ewa i Maciek, chodziły do tej samej klasy w szkole podstawowej. Przez wiele lat chodziłyśmy z mężami do siebie na imieniny. Zżyłyśmy się bardzo. Doktor Jadwiga była osobą bardzo serdeczną. Każdemu służyła radą. Mnie często zapraszała na oddział, gdy zdarzały się rzadkie przypadki chorobowe u dzieci. Raz w miesiącu po pracy jeździłyśmy do Gdańska na szkolenia pediatryczne. Dzieliłyśmy się nowinkami medycznymi. W moim odczuciu była autorytetem wiedzy pediatrycznej na terenie Malborka. Wysoko ceniła ją prof. Maria Korzon z Gdańska. Natomiast ówczesne władze szpitala jej nie rozpieszczały. Omijały ją wszelkie zaszczyty, a nagrody były raczej symboliczne, np. kiepskie reprodukcje lub kwoty pieniężne, niższe od tych, które otrzymywał średni personel. Miała świadomość tego niedocenienia. (…)
Dr Jadwiga Obodzińska-Król zasłużyła sobie na wiekuistą pamięć.
Katarzyna Witkowska, lekarz
Jadwigę Obodzińską-Król znam bardzo dobrze z opowieści mamy, Teresy Witkowskiej, która pracowała z nią 17 lat (mama była położną). Doktor często była „obecna” w naszym domu dzięki relacjom mamy. Pamiętała ją jako osobę ciepłą i skromną, jednocześnie odznaczającą się wielką charyzmą. Cieszyła się ogólnym poważaniem i sympatią. Służyła radą i pomocą o każdej porze dnia i nocy, mimo że nie prowadziła działalności prywatnej w sensie komercyjnym. Nigdy nie przyjmowała „dowodów wdzięczności”, jedynie kwiaty. Mama zwykła mawiać, że miała wielki dar, że chore dzieci w jej rękach „ożywały”. Dr Król wpłynęła na wybór imienia mojej najmłodszej siostry, Marty. W dniu jej urodzin przyniosła mi książeczkę ze spisem imion, z której sama wybrałam imię „Marta”. Siostra była również ostatnią mała pacjentką, którą przyjęła w gabinecie 17 czerwca 1995 roku o godz. 13. Dwie godziny później została operowana w Elblągu. Mama pamięta, że była tego dnia „inna”, trochę nieobecna. Dopiero później poznała powód zmiany nastroju pani Król. Ten dzień był podobno jej ostatnim dniem pracy. Potem już przebywała na zwolnieniu lekarskim. Mama bardzo przeżyła jej śmierć, pamiętam dzień pogrzebu. Szczególnie przykre jest to, że zmarła w tym samym roku, w którym urodziła się moja siostra. Niestety, dobrze nie pamiętam doktor Król, czego bardzo żałuję. Czy miała wpływ na wybór mojego zawodu, trudno mi powiedzieć. Możliwe, że dzięki opowieściom mamy o Pani Doktor narodziła się we mnie taka myśl.